Szyję patchworki i dużo więcej… Czasem zszywam nawet Wasze marzenia.
Igłą i nitką
Szyję tak rozmaite rzeczy, że nie sposób opowiedzieć o nich w kilku zdaniach. Może zdjęcia powiedzą więcej o tym, czym się zajmuję.
Szyjąc historie
Bardzo często w moje szycie wplatają się naprawdę niezwykłe historie. Opowiadam je na blogu, który stał się szczególną kroniką pracowni.
Na wyciągnięcie ręki
Zapraszam do sklepu, gdzie znajdziesz przedmioty uszyte i gotowe do wysłania. Szyję też na zamówienie – skontaktuj się ze mną.
O mnie
Dzień dobry,
mam na imię Kasia i na co dzień jestem „sterem, żeglarzem i okrętem” w Pracowni ino-ino.
Szyję.
Jednak w zasadzie nie jestem krawcową. Jestem rękodzielniczką.
Maszyny do szycia używam od wczesnej podstawówki, a patchworkiem zajmuję się od… ponad dwudziestu lat.
Mieszkam i pracuję w Zielonej Górze.
Jak to z INO-INO było?
Często słyszę pytanie “jak zaczęłaś zajmować się szyciem?”
Ale jeszcze częściej słyszę – “skąd wzięła się nazwa pracowni?” 😉
Oto opowieść…
Szyję… odkąd pamiętam.
Mój niespokojny duch zwykle szukał wytchnienia w zajęciu dla rąk, więc Mama i Babcie nauczyły mnie haftować, szydełkować i robić na drutach. Pierwsze wytwory przypadają na mój wiek przedszkolny. Wkrótce potem odkryłam szycie – pozwolono mi korzystać ze starej pięknej maszyny Veritas stojącej w piwnicy u Dziadków. Po kilku wskazówkach działałam sama i nauczyłam się szyć ubranka dla lalek. Ta wiekowa maszyna stoi teraz w moim mieszkaniu i nadal jest sprawna.
Odkrywałam kolejne tajniki krawiectwa za pomocą książek i czasopism, aż pewnego dnia trafiłam na zdjęcie patchworkowej pikowanej narzuty. Postanowiłam, że nauczę się tej niezwykłej sztuki.
Minęło sporo lat, “po drodze” od męża i przyjaciół dostałam maszynę elektryczną. To na niej uszyłam swoje pierwsze patchworki.
Życie płynęło, dzieci rosły, pracowałam w zupełnie innej branży i….marzyłam o pracowni. Szyłam po nocach, uczyłam się nowych rzeczy, rozwijałam pasję. Nawet miałam już nazwę dla pracowni (zupełnie inną… nieważne).
Pewnego razu, gdy w życiu dział się jakiś zakręt, żeby nie powiedzieć kataklizm 😉 pojechaliśmy na kilka godzin do przyjaciół na wieś.
Dom z wielką werandą, zieleń, mały staw.
Przyjaciele widząc mnie w kiepskiej formie, posadzili w bujanym fotelu na owej werandzie, dali jeść i kieliszek słodkiego porzeczkowego wina.
Bujałam się w tym fotelu i w obłokach.
Raz po raz widząc nad dachem skrawek błękitnego letniego nieba.
I nagle olśnienie!
Przypomniałam sobie, że moja Mama powiedziała kiedyś:
“Spójrz! lipcowe niebo, takie rozgrzane słońcem, ma niezwykły kolor.
Nie jest niebieskie, ani w sumie nawet błękitne…
Jest takie ino-ino w sam raz!” 🙂
Wtedy postanowiłam, że moje marzenie będzie się nazywało
PRACOWNIA INO-INO.
Jakiś czas później to marzenie zmaterializowało się – na początku 2014 roku zmieniłam hobby w zawód i uruchomiłam pracownię.
.